Sa Pa- to mialo byc to!!! Jedno z najbardziej widowiskowych miejsc w Wietnamie. Mielismy tam spedzic okolo 4 dni, podziwiajac piekne widoki zielonych tarasow ryzowych i ludzi w tradycyjnych strojach poszczegolnych mniejszosci etnicznych, mieszkajacych w malych , gorskich wioskach. Myslelismy tez nad jakims trekingiem po okolicznych gorach , bo w koncu najwyzszy szczyt Wietnamu ( Fan Si Pan, 3143 m.) lezy wlasnie w okolicach Sa Py.
A tu zonk!!!Nie przewidzielismy, ze zima , ktorej w innych krajach Azji SW w ogole sie nie odczuwa- na polnocy Wietnamu atakuje z podwojna sila! Na termometrze niby jest okolo 10 st. C., ale przy wilgotnosci powietrza 90 % czujemy sie jak by bylo - 20 st!!!Juz w Hanoi zakupilismy czapki, rekawiczki i ocieplane getry i zakladamy na siebie wszystkie ciuchy jakie ze soba przywiezlismy. Nasze bluzy sa juz na wykonczeniu, bo nosimy je i w dzien i w nocy od dwoch tygodni. Ale przeciez nie mozna sobie pozwolic na chocby jeden dzien bez bluzy, a tyle by trwalo oddanie jej do prania:)
Ale nic....zimno w Hanoi nas nie przeraza, zmierzamy jeszcze dalej na polnoc do wymarzonej Sa Py. Wybor pada na nocny pociag, oczywiscie najgorsza klasa, tym samym najtansza (hard seat - drewniane siedzenia). Pani w kasie dlugo sie opiera przed sprzedaniem nam biletow na ta klase. Chyba tylko polscy turysci z niej korzystaja i to nieliczni:) My wcale nie obawiamy sie niewygod, boimy sie tylko zimna. Przy wsiadaniu do pociagu, pierwsze pytanie konduktora to "Czemu nie kupiliscie biletow na lepsza klase???".
Okazuje sie ze mielismy sie czego bac. Nadzieja matka glupich, bo w naszym przedziale w nocy, bylo po prostu przerazliwie zimno.Nie przeszkadzaly nam drewniane lawki, ale ten wiar wiejacy z kazdej dziury prawie nas zabil!!!Najgorszy moment to kiedy czlowiek na chwile ucial sobie drzemke - cialo zamienialo sie w kawalek lodu!Dlatego zaczelismy urzadzac wycieczki po pociagu. Najciekawaszy wagon, to "Wars"-czyli po prostu gar kuchnia, gdzie na srodku umiejscowione zostalo palenisko, a tubylcy przy metalowych skrzynkach wcinali zupki chinskie.
W koncu po 10 godzinach podrozy dotarlismy do Cao Lai, a stamtad lokalnym autobusem do Sa Py.Tam przywitala nas niesamowita i wszechogarniajaca mgla!Widocznosc byla niemalze zerowa, do tego wilgoc i chlod. No coz- na pewno nie to czego sie spodziewalismy:(
Widoczki na gory i tarasy ryzowe to moglismy sobie co najwyzej narysowac....Do tego doszla kolejna sprawa-zmarznieci i zmeczeni poszukujemy hotelu w ktorym byloby cieplo.
Tutaj natrafiamy na chyba najwiekszy szok kulturowy jak do tej pory. Wietnamczycy z polnocy, mimo ze zima co roku jest tak samo chlodna, nie rozkminiaja czegos takiego jak ogrzewanie!!!!!!!! Siedza calymi rodzinami przy jakims malenkim palenisku na srodku mieszkania, poubierani w kurtki i tym podobne, a przy tym drzwi na zewnatrz sa zazwyczaj otwarte!Wiec skoro w domach, sklepach , restauracjach nie ma ogrzewania to czemu mialoby byc w hotelu?..... Po dlugich poszukiwaniach znalezlismy pokoj oczywiscie za wyzsza cene(6$ za osobe, ze sniadaniem), z dwoma malymi, chinskimi grzejniczkami i jednym blogoslawienstwem-ogrzewanymi kocami elektrycznymi!!!!!Jak sie weszlo do lozka z takim nagrzanym kocykiem, to juz naprawde nie chcialo sie z niego wychodzic:D
Ali niestety nie dala rady wietnamskiej zimie i lekko sie pochorowala, dlatego kiedy my (Zocha, Monia, Krzychu i Lukasz) poszlismy na tzw. treking po okolicznych wioskach, ona cieszyla sie cieplym kocem i filmami na HBO.:)
A sam treking....no coz byl to przyjemny 3 godzinny spacer po wylozonej kamieniami sciezce (pod turystow), zatopionej w nieprzeniknionej mgle. Sciezka wiodla miedzy drewnianymi chatkami, a prawie kazda z nich miala cos do zaoferowania na sprzedaz-lokalne wyroby. Frajda dla naszych fotografow, byly dzieci bawiace sie na podworkach, czesto na grzbietach bardzo cierpliwych bawolow:) Dzieciaki lataja tu bez skarpetek, a czasem nawet bez butow. Czegos takiego jak czapka to nikt tu nie ogarnia!Po drodze mijamy zarysy tarasow....blotnych i bardzo ladny wodospadzik.
Co tu duzo mowic-nie trafilismy z pora roku. Ale wrocimy tu jeszcze kiedys......
Przy takim obrocie rzeczy postanawiamy nastepnego dnia udac sie juz w kierunku Laosu. Tym samym nadchodzi moment rozstania z chlopakami. Na pozegnanie spozywamy wino marki SaPa-podgrzane w czajniku bezprzewodowym i po raz ostatni sluchamy piosenki B. Lindy i Swietlikow "Juz nigdy nie bedzie....". Lezka kreci sie w oku, ale trzeba ruszac dalej , kazdy w swoja strone......
Dzieki chlopaki za wspolna podroz i mile wspomnienia!!!!!Juz nigdy nie bedzie.................