Dzis byl jeden z najcudoniejszych dni spedzonych w Azji!
Wypozyczylysmy motorki i ruszylysmy czym predzej penetrowac pobliskie wioski i plantacje. Jazde motorkiem, nawet przez miasto mamy opanowane w 100%. Oczywiscie w kambodzanskim stylu, czyli jazda pod prad, bez kierunkowskazow , bez rozgladania – prosto I przed siebie…byle dalej. Dla bezpieczenstwa dostalysmy trzy piekne oldschoolowe“helmety”(tylko to slowo do nich pasuje:p)- zielony, rozowy I bialy.
Sniadanko zjadlysmy po drodze – zatrzymujac pania z bagietkami, ktora na miejscu zrobila nam kanapki z wiezionym przez siebie na wozeczku miesem i papaja – pycha!
Naszym celem glownym byly plantacje pieprzu. Poslugiwalysmy sie recznie rysowana mapa, ktora dostalysmy w informacji turystycznej w Kampot. O dziwo trafilysmy bez problemu. Pan na plantacji pokazal nam zieloniutkie krzaczki pieprzu, ktore rosna jak fasola (owijaja sie wokol wbitego pala). Przy okazji pokazal nam tez drzewka mango, jackfruita I poczestowal tutejszym jablkiem. W kilku angielskich slowkach, ktore znal wytlumaczyl nam czym sie rozni pieprz zielony od czarnego, czerwonego I bialego. Wszystko zalezy od tego kiedy sie je zbiera – tak zrozumailysmy.Oczywiscie kupilysmy sobie po malej sakiewce swiezego ziarnistego pieprzu. Odwiedzilysmy jeszcze kilka innych plantacji, a najpiekniejsze miesce to byl eko-gospodarstwo. Maly hotelik w pieknym otoczeniu , prowadzony przez bardzo sympatyczna kobietke, co prawda nie na nasza kieszen – ale kiedys jak bedziemy mialy duzo pieniedzy (bogatego meza:)) …na pewno przyjedziemy sie tu zrelaksowac :) Wokol gory, palmy, pieprz, ryz i pustkowie…czegoz chciec wiecej?
Dalej wedlug naszej mapki pojechalysmy w strone jakiegos jeziorka. Tam wjechalysmy w prawdziwa kambodzanska wies… Po pierwsze juz wiemy co to znaczy dziury na drodze. Dol, dol, dol..wielki dol! Podskakiwalysmy na motorkach na wysokosc palmy! Glowne widoki to pola ryzu (teraz trwaja zniwa), pojedyncze palmy, a wsrod nich pasace sie chude, biale krowy z garbem. Chyba 90% mieszkancow tych wiosek to dzieciaki. Wszystkie jak tylko widzialy nasz motorek krzyczaly “hello” I machaly wesolo!Zadne nie zebrze. My odmachiwalysmy, chyba ze akurat byl dol i trzeba bylo mocno trzymac kierownice.
Podczas jedngo z odpoczynkow w sielankowej wiosce…pewien mlodzieniec zaprosil nas na swoje pole, oczywiscie ryzowe! Jak zwykle w takich sytuacjach zareagowalysmy identycznie- poszlysmy bez wahania. Tam same moglysmy sprobowac jak sie scina prawdziwy kambodzanski ryz, prawdziwym kambodzanskim sierpem, pod okiem prawdziwego kambodzanskiego fachowca. Jak nam braknie kasy to juz wiemy jak ja bedziemy zarabiac - bedziemy naganiac turystow na pola ryzowe i zbierac od nich dolary za pokazy:) Angielski naszego mlodzienca byl dosc lamany, ale zdolal plynnie zapytac, czy bysmy mu nie daly jakis pieniedzy. Czym prezej sie stamtad zmylysmy.
Wrocilysmy calo i zdrowo– tym razem bez zadego wypadku. A jak nas opalilo!!!! Caly dzien to wiatr we wlosach, slonce, natura i prawdziwa Kambodza – to lubimy!!!
A propo – w Kampot, gdzie mieszkamy, wesela odbywaja sie chyba codziennie. Dzis zaczelo sie o 7 rano zaraz pod naszymi oknami. Trwa do tej pory, a jest juz godz.22. Orkiestra jest…szkoda gadac:) Monia przed chwila znalazla kambodzanskiego narzeczonego z wesela – ktory ofiarowal jej jablko i banana, a do tego porwal do bardzo dziwnego tanca – to przeciez Kambodza.