Do Hoi An, miasta krawcow, przyjechalismy super azjatyckim wynalazkiem, czyli tzw. "sleeping busem". W srodku autobusu sa normalne lozka, cos jak nasza kuszetka. Byloby calkiem wygodnie, gdyby nie te wietnamskie znikajace drogi.... jest asfalt i nie ma asfaltu. I tak przez 500 km. Zupelnie nie rozumiemy dlaczego takie cuda nie funkcjonuja nigdzie w Europie, bo co jak co, ale ten autobus to sie Azjatom udal.
Hoi An jest malym, bardzo urokliwym miasteczkiem z historyczna, oryginalna zabudowa. Wszystko wyglada jeszcze piekniej noca, gdy przed kazdym sklepem czy sklepikiem zapalaja sie kolorowe lampiony. Jako, ze Hoi An nie wiadomo czemu miasto to slynie z zakladow krawieckich wrecz kipi od krawcow, prawie caly czas zlecial nam na wizytach w sklepikach z ciuchami, nieustannych przymiarkach i poprawkach sukienek, plaszczykow, koszul, kurtek, marynarek.... itd, itd.:-). No dalysmy upust naszym kobiecym zapedom, nie ma co....
Jak zwykle jeden dzien poswiecilismy jednosladom wybirajac sie na wycieczke w pobliskie jaskinie, polozone "w gorze", ktora nagle po prostu wyrasta przed oczami. Bardzo podobaly nam sie przejscia miedzy pagodami, prowadzace przez skalne korytarze. Wszystko utzymane w atmosferze "azjatyckiej tajemnicy"...
Najprzyjemniejsze miejsce w Hoi An to nadrzeczny deptak i znajdujace sie tam male, klimatyczne knajpki - kazda z tarasem. Nie ma nic lepszego niz sniadanko czy poranna kawa z widoczkiem na odplywajace lodki, pelne motorkow, rowerow i innych rozmaitosci. Oczywiscie wszystkiemu temu towarzyszy niezmienne, wietnamskie "chcesz lodke Madam, potrzebujesz motor madam, kup orzeszki Madam....", a do tego wciaz powtarzajacy sie dialog:
- Skad jestes?
- Z Polski
- Aaaaaa
- A wiesz gdzie jest Polska?
- Nie!
Po grzyba oni w ogole pytaja, nie mamy pojecia....