Sylwester 2010/2011 spedzilysmy, w jakze przyjemnym polskim gronie:)
Wyposazeni w typowo sylwestrowy ekwipunek, czyli butelke rumu, butelke wodki i tradycyjnie ruski "szampan" (obrzydliwie truskawkowy) oraz plastikowe kubeczki, zasiedlislmy na trawce w parku w centrum Sajgonu. Tam tez zostala zawiazana nasza pierwsza polsko-wietnamska przyjazn z yuroczym, bezzebnym mieszkancem Sajgonu. Duzo rozmawialismy, chociaz tematy rozmow do dzis pozostaja wielka zagadka :) Poczestowalismy go drinkiem, a on w podziece zakupil nam kielbaski i orzeszki na pobliskim stoisku. Rozochocony drinem, niemogl sie zdecydowac z ktora z nas chce spedzic reszte zycia. Chlopaki dobili targu nie pytajac nas o zdanie i tak jedna z nas (nie podamy informacji ktora) zostala szczesliwa wybranka bezzebnego, malego Wietnamczyka.
W iscie sylwestrowym nastroju udalismy sie do pierwszego lepszego klubu, gdzie Krzysiek przekonal bramkarza "ze przeciez juz wczesniej placilismy za wstep":p Polskim zwyczajem bylismu jedynymi tancerzami "w parach" przy dudnioacej lupance, czego nawet nikt nie zauwazyl. Sylwestrowe szalenstwo trwalo do bialego rana! W drodze do hotelu "dosiedlismy" opuszczona (?) riksze, ale okolicznosci tego zdarzenia (po co i kto wpadl na ten pomysl?) nie zostaly po dzis dzien wyjasnione...
A syndrom dnia kolejnego kazdy z was z pewnoscia zna...wiec szkoda opisywac.
Sylwester w Sajgonie zaliczamy do jednego z lepszych, jesli nie najlepszych!
NIECH ZYJE AZJA!!:)